@2018 Łukasz Droździk

Wszelkie prawa zastrzeżone

Tym razem nie będzie fotograficznie. Będzie psychologicznie. Fakt, że od kilku miesięcy nie napisałem na blogu niczego, ma właśnie psychologiczne podłoże. To nie lenistwo ani brak czasu. To blokada, której po części sam jestem winny. 

 

Jest czerwiec 2019 roku. Żyjąc w przekonaniu, że z samej fotografii nie jestem w stanie się utrzymać, zatrudniam się na stanowisku specjalisty ds. komunikacji w jednej z fundacji bankowych.

Jak to zazwyczaj bywa, na początku wszystko wygląda różowo. Będę robił zdjęcia (czad!), pisał teksty (lubię to!), prowadził profile społecznościowe - praca marzeń!

Jednym z zadań rekrutacyjnych było przygotowanie kilku próbek tekstów. Zdawać by się mogło, że skoro dostałem tę pracę, to teksty były na wystarczająco dobrym poziomie. Przynajmniej na to wskazywałaby logika. Pierwsze miesiące niczym specjalnym mnie nie zaskoczyły.

Do przygotowywanych tekstów otrzymywałem uwagi mniejsze lub większe, co było dla mnie czymś zupełnie naturalnym. Poznawałem fundację, jej otoczenie, nie o wszystkim wiedziałem, nie wszystko było dla mnie tak oczywiste, jak dla kogoś kto w NGO pracuje od lat.

Przyjmowałem te uwagi z pokorą i byłem za nie wdzięczny. 

Do czasu. 

Do czasu, kiedy zrozumiałem, że mojej przełożonej wcale nie chodziło o doszlifowanie mojego stylu pisania, o wyciągnięcie z niego tego co najlepsze i o rozwój. Chodziło o wyhodowanie klona, który będzie pisał dokładnie tak, jak ona sama by to napisała. Zrozumiałem to mniej więcej po pół roku i zacząłem mówić NIE.

Przestałem zgadzać się na poprawki, których istotą było zastąpienie słowa „dobry” na „świetny”, czy udowadnianie swojej wyższości poprzez kompletnie nieuzasadnione wklejanie linków do Słownika Języka Polskiego. Zacząłem mówić NIE upokarzaniu i zadawać konkretne pytania, na które nie otrzymywałem konstruktywnej, a często żadnej odpowiedzi.

Rosła we mnie frustracja, a pewność siebie i poczucie własnej wartości spadały mniej więcej w takim samym tempie jak wskaźniki polskiej gospodarki w związku z korona wirusem.

Żeby uzmysłowić Wam skalę problemu, wspomnę tylko że w trakcie mojej rocznej przygody z fundacją, ANI JEDEN tekst nie był w stu procentach mój. Łącznie z krótkimi wpisami na Facebooku, Instagramie, wpisami w firmowym intranecie. Wszystko co napisałem, było bombardowane, kreślone i pisane „inaczej”. 

Napisanie najprostszego tekstu zajmowało mi trzy razy więcej czasu, niż kilka miesięcy wcześniej i…przestałem pisać bloga. 

24 czerwca 2020 wyrzucono mnie z pracy pod pretekstem tworzenia „niskiej jakości tekstów i braku samodzielności na stanowisku pracy”. Z uśmiechem na twarzy dostałem w pysk. Mokrą i brudną ścierą. I z jednej strony trochę mi ulżyło, że nie będę miał już do czynienia z tą toksyczną i psychopatyczną personą, a z drugiej chęć i potrzeba prowadzenia bloga zgasła całkowicie.

Widocznie musiały minąć aż trzy miesiące, żebym pewne rzeczy przepracował i zrozumiał, że problem nie tkwi we mnie, ani w tym jakie teksty piszę. Oddaję siebie i piszę najlepiej jak potrafię. Pewnie niedoskonale, pewnie są lepsi twórcy, pewnie nad wieloma aspektami muszę jeszcze popracować, ale to co czytacie na blogu czy Facebooku jest MOJE.

Części z Was się to podoba, części nie - i bardzo dobrze!

Problem tkwi w ludziach takich jak moja była szefowa. Przekonanych o swojej nieomylności, aroganckich, zarozumiałych i dwulicowych. W ludziach, którzy nie potrafią znaleść u innych pozytywów, które można rozwijać, tylko szukają niedociągnięć. Wyciągają je do rangi wielkiego problemu i w ten sposób się dowartościowują. Budują pewność siebie kosztem innych. 

Na wstępie wspomniałem, że tej blokadzie częściowo sam jestem winny. Zbyt długo pozwalałem na te upokorzenia. Zbyt późno powiedziałem NIE. Zbyt długo łudziłem się, że to wszystko jest dla mojego dobra. A nie było. 

Ten tekst nie ma na celu publicznego wylewania żali. Poradziłem sobie już z nimi, a pomógł mi w tym na pewno fakt, że póki co całkiem dobrze sobie radzę będąc własnym „szefem”.

Ten tekst ma być przestrogą dla innych. Niestety osoby takie jak moja była szefowa bardzo często zajmują stanowiska kierownicze, lub są szefami we własnych firmach. Próba przekonania ich do własnych racji nie ma najmniejszego sensu i zawsze kończy się frustracją, która nas niszczy. 

Dzisiaj wiem, że powinienem z fundacji odejść, kiedy tylko pojawiały się pierwsze symptomy. Nie dawać pożywki psychopatycznej osobowości i poszukać dla siebie innego miejsca. Ale człowiek już taki jest - cały czas tli się w nas nadzieja. Czasami uzasadniona, częściej jednak złudna. 

Naprawdę kochani, nie warto tracić czasu, nerwów i umiejętności w takich miejscach i z takimi ludźmi. Oni się nie zmienią i - jeśli nie jesteście typem twardziela - wykończą Was psychicznie.

Jeśli nie będą mieli jak Was zwolnić, to doprowadzą Was do takiego stanu, że sami odejdziecie. Zniszczeni. Mało tego, zrobią to bez mrugnięcia okiem i w taki sposób, by nie było żadnych dowodów na mobbing.  

Jeśli macie komu zgłosić takie praktyki, to zróbcie to. Jeśli nie będzie reakcji - uciekajcie. 

 

Ja wracam do bloga, wracam do tego co zawsze lubiłem robić - pisania :) 

Blokada

04 października 2020

Chwytliwy nagłówek co? Ilu z Was pomyślało w koronawirusie? Na szczęście jestem zdrowy, siedzę w domu i piszę. Tematu epidemii nie będę poruszał - ani ze mnie ekspert, ani autorytet w tej materii. Po prostu bądźmy ostrożni, życzliwi i uważni na drugiego człowieka, a wszystko się dobrze skończy i to szybciej niż nam się wydaje. 

Jednak nagłówek nawiązujący do choroby pojawił się nie bez powodu. Fotografia jest obecna w moim życiu od bardzo dawna. Nie pamiętam dokładnie od kiedy, ale pamiętam że jedną z pierwszych rzeczy jaką kupiłem za pierwszą wypłatę był właśnie aparat. Kompaktowy Olympus. Żeby była jasność - nie jestem tym typem fotografa, który bez aparatu nie rusza się nawet na zakupy. Nie porównacie mnie też do japońskiego turysty. Jak mnie naszło to brałem aparat i wychodziłem w teren. Jak mnie nie naszło, to nie miałem z tego powodu wyrzutów sumienia. Tak jest też dzisiaj. Słabiej lub mocniej, potrzeba przyglądania się światu, ludziom i zamykania tych obserwacji w zdjęciach była, jest i - mam nadzieję - będzie. Nigdy jednak nie myślałem o niej w kategoriach zawodu. 

Do czasu. W 2017 roku młody projektant Maciek Domański - którego znam prywatnie - widząc moje zdjęcia zaproponował, żebym zrobił lookbook jego kolekcji wieczorowej. Tak na zasadach testu - miał przeczucie i chciał dać mi szansę. Trzeba też jasno powiedzieć, że szukał kogoś, kto zrobi zdjęcia jak najniższym kosztem - młodym projektantom bez zaplecza finansowego raczej się nie przelewa. U mnie miał je za darmo, więc barter idealny. Zdjęcia bardzo mu się spodobały. Ja podchodziłem do nich mniej entuzjastycznie, ale skoro „klient” chwali to nie będę przecież zaprzeczał. Nawet się ucieszyłem, choć pojawiło się też lekkie przerażenie. Fotografowaliśmy wtedy jakieś 8-10 sylwetek, a ja wróciłem do domu z kartą, na której było grubo ponad 2000 zdjęć. Praca fotografa, którą do tej pory postrzegałem jako tą idealną, nagle nabrała nieco innego charakteru. Bo weź człowieku teraz siądź i wybierz z tego 20 ujęć. Szaleństwo!

Ta sesja była jednak dobrą okazją do zastanowienia się nad tym, po co mi 40-50 klatek jednej pozycji. Przecież to nie reportaż! To nie zdjęcia z meczu żużlowego, gdzie ważne jest każde ujęcie, a seria jak z karabinu jest jedynym sposobem, żeby mieć choćby jedno dobre zdjęcie. Przecież to sesja stylizowana, ustawiana, wszystko można poprawić, zrobić raz jeszcze! Nie potrafiłem sobie racjonalnie wytłumaczyć skąd we mnie ten pęd do długich serii, więc z każdą kolejną sesją było ich coraz mniej. Sporo uświadomił mi też fakt, że rodzaj fotografii, w którym chcę się rozwijać - czyli portret i moda - wymaga spokoju, skupienia i koncentracji na detalach. Dzisiaj wiem, że to co zrobiłem podczas sesji z Maćkiem było jednym wielkim chaosem. Reagowałem na zastaną sytuację zamiast kreować własną. Ale gdyby nie ta sesja i kilkadziesiąt kolejnych nie doszedłbym do miejsca, w którym jestem teraz. To wszystko było po coś.  

Gdzie jestem dzisiaj? Ansel Adams powiedział: „Dwanaście świetnych fotografii każdego roku to wspaniały plon”. Właśnie tu jestem. Przede wszystkim zacząłem myśleć nad zdjęciami. Zanim umówię się na sesję, zastanawiam się po co mi ona. Co chcę pokazać, powiedzieć tymi zdjęciami. Myślę nad miejscem, myślę nad twarzą, która najbardziej pasuje do mojej koncepcji, a w trakcie samych zdjęć szukam. Miejsca, światła, grymasu na twarzy, szczegółów w tle i dopiero kiedy znajdę, robię zdjęcie. 

Tak było podczas sesji z Kubą Wolskim z agencji AS Management, którą realizowałem na plaży w Gdańsku. Takie zdjęcia chodziły za mną od dawna. Czerń i biel, minimalistyczne tło jakim jest pusta plaża i morze, model o nieoczywistej urodzie i minimalistyczna stylizacja. Potrzebowałem twarzy od której bije spokojem, opanowaniem, której spojrzenie przyciąga. Dzięki temu, że od początku wiedziałem jak te zdjęcia mają wyglądać, jestem
z nich tak zadowolony. 

Oczywiście królują portrety, ale jest też sporo zdjęć całej sylwetki. To było dla mnie wyzwanie, bo jeśli obserwujecie moje prace, to wiecie że lubię ciasne kadry. Musiałem zmierzyć się nie tylko ze swoimi ograniczeniami, ale też z co chwilę zmieniającymi się warunkami. Słońce chowało się za chmury, za chwilę zza nich wychodziło, więc
o stałości światła nie było mowy. Ale to dobrze! Dzięki temu te zdjęcia są jakieś i czegoś się nauczyłem. 

Z Kubą spędziliśmy razem około godziny. Czas, który jeszcze niedawno wydawał mi się szalenie krótki, tu okazał się zupełnie wystarczający.
Bo wiedziałem jakich kadrów chcę, bo dzień wcześniej byłem zobaczyć miejsce, bo niesamowitą pomocą okazał się wspólny język jaki znaleźliśmy z Kubą. Serio - długo nie zdawałem sobie sprawy z tego jak wiele zależy od charakteru osoby, którą masz po drugiej stronie. Kuba okazał się skromnym, pokornym, ale też świadomym siebie chłopakiem. 

Na sesji powstało około 70 zdjęć, z których wybrałem 10. W spokoju, bez poczucia przytłoczenia ich ilością i z satysfakcją, że dotarłem do miejsca, gdzie ważna jest jakość, nie ilość. 

Do sczytania!

Łukasz

To jest element tekstowy. Kliknij ten element dwukrotnie, aby edytować tekst. Możesz też dowolnie zmieniać rozmiar i położenie tego elementu oraz wszelkie parametry wliczając w to tło, obramowanie i wiele innych. Elementom tekstowych możesz też ustawić animację, dzięki czemu, gdy użytkownik strony wyświetli je na ekranie, pokażą się one z wybranym efektem.

Podobał Ci się ten artykuł? Możesz mnie wesprzeć na