@2018 Łukasz Droździk
Wszelkie prawa zastrzeżone
Mediolan, Paryż, Wenecja, Rzym, Barcelona, Lizbona. Miasta bez dwóch zdań piękne, ale to stereotypowe piękno. Piękno, które mi się już trochę opatrzyło.
Jakiś czas temu pisałem już o tzw. pewniakach, czyli miejscach, w których sukces sesji jest niemalże murowany. Wymienione wyżej miasta zdecydowanie należą do tej grupy i pewnie dlatego są to najczęściej wybierane lokalizacje na sesje zdjęciowe kolekcji ślubnych.
Nie ma oczywiście w tym niczego złego, tylko w efekcie otrzymujemy lookbooki, które niewiele się od siebie różnią. Podobne tło, podobne kreacje, podobne do siebie modelki.
A gdyby tak zamiast bogatego i „oklepanego” zachodu pójść w kompletnie inną stronę? Poszukać miejsc na wschodzie, które są równie piękne, ale których piękno nie jest tak bezpośrednie i uderzające. Których piękno ukryte jest w odrapanych murach, nieco zaniedbanych centrach miast i w kontraście. Długo zastanawialiśmy się z Maćkiem Domańskim, gdzie ostatecznie wybrać się na zdjęcia. Padło na Lwów. Trochę z uwagi na architekturę, którą widzieliśmy na zdjęciach, trochę na podstawie rekomendacji znajomych, którzy już tam byli, ale chyba głównie z ciekawości. Ukraina to kraj, w którym jeszcze nie byliśmy, a coś nas tam ciągnęło.
Zaskoczeń było sporo i trudno jednoznacznie je zakwalifikować jako pozytywne lub negatywne. Były po prostu zaskoczeniami, które przerodziły się w obserwacje i przemyślenia. Pierwsze zaskoczenie przyszło bardzo szybko, bo już podczas podchodzenia do lotniska we Lwowie. Lecieliśmy w ciagu dnia, więc była okazja rzucić okiem na to co dzieje się za oknem. Ten widok dosyć drastycznie różnił się od tych, które widziałem lądując w europejskich miastach. Zniszczone osiedla, gdzieniegdzie rozpadające się stare chaty, brak trzypasmowych autostrad. Natomiast lotnisko mnie powaliło. Nowoczesny, wielki budynek niczym nie odstający od lotnisk w Paryżu, Mediolanie czy Lizbonie. Jedyną różnicą były kompletne pustki. Momentami miałem wrażenie, że otwarto je na przylot naszego samolotu i zaraz po tym jak wsiądziemy do autobusu, zostanie zamknięte. Potężne hale stojące kompletnie puste. Od modelki dowiedzieliśmy się później, że często odbywają się tam pokazy w ramach Lwowskiego Tygodnia Mody. Do centrum, gdzie mieliśmy hotel, dojechaliśmy lotniskowym autobusem. I tu kolejnych kilka zaskoczeń. Z pięknego, nowoczesnego gmachu lotniska wsiadamy do autobusu, który lata świetności dawno miał za sobą.
Taka podróż do przeszłości, do czasów kiedy dojeżdżałem do szkoły średniej starymi, rozpadającymi się autosanami. Na rurce kasownik. Metalowy, odrapany z dźwignią do pociągnięcia. Nie ma pieczątki - są dwie dziurki, bilet skasowany, jedziemy. Obok tego archaicznego kasownika tabliczka z kodem QR, który po zeskanowaniu również pełni rolę biletu. Nad nim informacja, że na terenie całego Lwowa dostępne jest bezpłatne Wi-Fi - wystarczy zalogować się do sieci, obejrzeć dwie reklamy i masz dostęp na 15 minut. I faktycznie to działało w każdym zakątku miasta. Oczywiście nie warto przy pomocy takiej sieci logować się do banku, ale do skorzystania z nawigacji w zupełności wystarczyło. Szczególnie, że stawki roamingu na Ukrainie są kosmiczne - jeśli dobrze pamiętam około 30 zł za 1 MB danych.
Tak - za 1 MB!
Hotelu opisywać nie będę, ale jego pracowników długo nie zapomnę. Niezwykle ciepli, gościnni i pomocni. Kiedy na koniec pobytu słyszysz jak bardzo są Ci wdzięczni i proszą żebyś odwiedzał ich częściej, to masz ochotę przełożyć lot i zostać jeszcze kilka dni.
We Lwowie spędziliśmy trzy dni. W hotelu zameldowaliśmy się około południa, więc pierwszy dzień praktycznie w całości spędziliśmy na poszukiwaniu miejscówek do sesji. Maciek chciał, żeby każdą suknię sfotografować w innym miejscu, żeby na zdjęciach było sporo ruchu i ulicznych klimatów. Te zdjęcia nie miały być klasycznie piękne, ale miały być „jakieś”, miały oddać klimat i nieoczywiste piękno tego miasta. Pokręciliśmy się przez kilka godzin po centrum znajdując lokalizacyjne perełki, ale nikt nie wpadł na pomysł, żeby oznaczyć je pinezkami na mapie w telefonie. Efekt był taki, że do części z nich trafiliśmy następnego dnia w trakcie sesji, do części niestety nie, ale dzięki temu znaleźliśmy inne urokliwe zakątki.
Znalazła się też chwila na odwiedzenie miejsca, w którym nas, Polaków nie mogło zabraknąć - Cmentarz Orląt Lwowskich.
Wieczór to obowiązkowy spacer po klimatycznym centrum, skosztowanie tradycyjnej wiśniowej nalewki, lwowskich croissantów i najlepszych pierogów w knajpce „Marusia” na Placu Kryva Lypa.
Drugi dzień to sesja. Z modelką umówiliśmy się na 14.00 i od samego rana chodziliśmy jak na szpilkach. Pogoda była mocno w kratkę - czasem słońcem, czasem deszcz. Maciek momentami odchodził od zmysłów i trochę się nie dziwię. Loty, hotel, modelka, makijaż, fryzura - to wszystko koszty, które bez względu na to, czy sesja się odbędzie czy nie, trzeba było pokryć. Kiedy wychodziliśmy z hotelu z całym ekwipunkiem - suknie, sprzęt - zaczęło dosyć mocno padać. Kiedy dotarliśmy pod Operę Lwowską, gdzie umówiliśmy się z Roksolaną wyszło słońce i tak zostało do momentu zakończenia zdjęć pierwszej sukni. Popadało kilka minut i trzeba przyznać, że mieliśmy cholernie dużo szczęścia, bo do końca sesji nie spadła już ani kropla. Przez większość czasu niebo było zachmurzone, dzięki czemu uniknąłem przepaleń i konieczności ciągłej zmiany ustawień.
Przyznam, że pomysłem na sesję w centrum - bądź co bądź - bardzo turystycznego miasta byłem lekko przerażony. Trudno zapanować nad kadrem, w którym jest tyle zmiennych! Ludzie, samochody, rowerzyści - to wszystko teoretycznie wprowadza chaos. Ta zmienność dała jednak coś, co mnie niezwykle urzekło. Pokazała codzienność, życie, ludzi i klimat tego miasta. Właściciele i pracownicy restauracji patrzeli na nas z zainteresowaniem i z chęcią pozwalali modelce przebrać się na zapleczu. Czułem, że dla nich nie byliśmy problemem, a swego rodzaju wyróżnieniem - czuć było radość, że wybraliśmy ich Lwów! Nawet wtedy, kiedy opieraniem się o szybę pięknych niebieskich drzwi lekko wkurzyliśmy kelnera, który chwilę wcześniej pieczołowicie je czyścił. Nie przegnał nas - poprosił, żeby uszanować jego prace i nie opierać się o szybę.
Lwów mnie zachwycił pod wieloma względami. To miasto ogromnego kontrastu. Z jednej strony widać ogromną chęć bycia częścią europejskiej wspólnoty i nowoczesnego świata, z drugiej zaś nie brakuje reliktów czasów słusznie minionych. Na każdym kroku widać niedostatek, który zwłaszcza młodzi Ukraińcy starają się nadrobić np. markowymi telefonami (słowo daję, że w żadnym z zachodnich miast nie widziałem takiego zagęszczenia iPhonów). Super nowoczesny gmach lotniska mocno kontrastował z rozsypującym się poradzieckim autobusem, w którym z jednej strony wisiał 40-letni kasownik, nad nim bilet elektroniczny w postaci kodu QR i bezpłatny internet w całym mieście. Piękne centrum, które w większości piękne jest tylko z wierzchu. Odnowione elewacje budynków zachwycały, ale ich podwórka już niekoniecznie. Bezkontrastowi są za to ludzie - niezwykle przyjaźni, zawsze pomocni, z sercem na dłoni. To był krótki wyjazd i głównie zawodowy, stąd mam wrażenie, że prawdziwego Lwowa ledwo „liznąłem”. Wiem, że tam wrócę i zrobię to pewnie szybko, ale tym razem raczej turystycznie. Wiem, że we Lwowie tkwi potencjał, którego jeszcze nie odkryłem.
Niech tylko znowu otworzą nam Świat.
Chwytliwy nagłówek co? Ilu z Was pomyślało w koronawirusie? Na szczęście jestem zdrowy, siedzę w domu i piszę. Tematu epidemii nie będę poruszał - ani ze mnie ekspert, ani autorytet w tej materii. Po prostu bądźmy ostrożni, życzliwi i uważni na drugiego człowieka, a wszystko się dobrze skończy i to szybciej niż nam się wydaje.
Jednak nagłówek nawiązujący do choroby pojawił się nie bez powodu. Fotografia jest obecna w moim życiu od bardzo dawna. Nie pamiętam dokładnie od kiedy, ale pamiętam że jedną z pierwszych rzeczy jaką kupiłem za pierwszą wypłatę był właśnie aparat. Kompaktowy Olympus. Żeby była jasność - nie jestem tym typem fotografa, który bez aparatu nie rusza się nawet na zakupy. Nie porównacie mnie też do japońskiego turysty. Jak mnie naszło to brałem aparat i wychodziłem w teren. Jak mnie nie naszło, to nie miałem z tego powodu wyrzutów sumienia. Tak jest też dzisiaj. Słabiej lub mocniej, potrzeba przyglądania się światu, ludziom i zamykania tych obserwacji w zdjęciach była, jest i - mam nadzieję - będzie. Nigdy jednak nie myślałem o niej w kategoriach zawodu.
Do czasu. W 2017 roku młody projektant Maciek Domański - którego znam prywatnie - widząc moje zdjęcia zaproponował, żebym zrobił lookbook jego kolekcji wieczorowej. Tak na zasadach testu - miał przeczucie i chciał dać mi szansę. Trzeba też jasno powiedzieć, że szukał kogoś, kto zrobi zdjęcia jak najniższym kosztem - młodym projektantom bez zaplecza finansowego raczej się nie przelewa. U mnie miał je za darmo, więc barter idealny. Zdjęcia bardzo mu się spodobały. Ja podchodziłem do nich mniej entuzjastycznie, ale skoro „klient” chwali to nie będę przecież zaprzeczał. Nawet się ucieszyłem, choć pojawiło się też lekkie przerażenie. Fotografowaliśmy wtedy jakieś 8-10 sylwetek, a ja wróciłem do domu z kartą, na której było grubo ponad 2000 zdjęć. Praca fotografa, którą do tej pory postrzegałem jako tą idealną, nagle nabrała nieco innego charakteru. Bo weź człowieku teraz siądź i wybierz z tego 20 ujęć. Szaleństwo!
Ta sesja była jednak dobrą okazją do zastanowienia się nad tym, po co mi 40-50 klatek jednej pozycji. Przecież to nie reportaż! To nie zdjęcia z meczu żużlowego, gdzie ważne jest każde ujęcie, a seria jak z karabinu jest jedynym sposobem, żeby mieć choćby jedno dobre zdjęcie. Przecież to sesja stylizowana, ustawiana, wszystko można poprawić, zrobić raz jeszcze! Nie potrafiłem sobie racjonalnie wytłumaczyć skąd we mnie ten pęd do długich serii, więc z każdą kolejną sesją było ich coraz mniej. Sporo uświadomił mi też fakt, że rodzaj fotografii, w którym chcę się rozwijać - czyli portret i moda - wymaga spokoju, skupienia i koncentracji na detalach. Dzisiaj wiem, że to co zrobiłem podczas sesji z Maćkiem było jednym wielkim chaosem. Reagowałem na zastaną sytuację zamiast kreować własną. Ale gdyby nie ta sesja i kilkadziesiąt kolejnych nie doszedłbym do miejsca, w którym jestem teraz. To wszystko było po coś.
Gdzie jestem dzisiaj? Ansel Adams powiedział: „Dwanaście świetnych fotografii każdego roku to wspaniały plon”. Właśnie tu jestem. Przede wszystkim zacząłem myśleć nad zdjęciami. Zanim umówię się na sesję, zastanawiam się po co mi ona. Co chcę pokazać, powiedzieć tymi zdjęciami. Myślę nad miejscem, myślę nad twarzą, która najbardziej pasuje do mojej koncepcji, a w trakcie samych zdjęć szukam. Miejsca, światła, grymasu na twarzy, szczegółów w tle i dopiero kiedy znajdę, robię zdjęcie.
Tak było podczas sesji z Kubą Wolskim z agencji AS Management, którą realizowałem na plaży w Gdańsku. Takie zdjęcia chodziły za mną od dawna. Czerń i biel, minimalistyczne tło jakim jest pusta plaża i morze, model o nieoczywistej urodzie i minimalistyczna stylizacja. Potrzebowałem twarzy od której bije spokojem, opanowaniem, której spojrzenie przyciąga. Dzięki temu, że od początku wiedziałem jak te zdjęcia mają wyglądać, jestem
z nich tak zadowolony.
Oczywiście królują portrety, ale jest też sporo zdjęć całej sylwetki. To było dla mnie wyzwanie, bo jeśli obserwujecie moje prace, to wiecie że lubię ciasne kadry. Musiałem zmierzyć się nie tylko ze swoimi ograniczeniami, ale też z co chwilę zmieniającymi się warunkami. Słońce chowało się za chmury, za chwilę zza nich wychodziło, więc
o stałości światła nie było mowy. Ale to dobrze! Dzięki temu te zdjęcia są jakieś i czegoś się nauczyłem.
Z Kubą spędziliśmy razem około godziny. Czas, który jeszcze niedawno wydawał mi się szalenie krótki, tu okazał się zupełnie wystarczający.
Bo wiedziałem jakich kadrów chcę, bo dzień wcześniej byłem zobaczyć miejsce, bo niesamowitą pomocą okazał się wspólny język jaki znaleźliśmy z Kubą. Serio - długo nie zdawałem sobie sprawy z tego jak wiele zależy od charakteru osoby, którą masz po drugiej stronie. Kuba okazał się skromnym, pokornym, ale też świadomym siebie chłopakiem.
Na sesji powstało około 70 zdjęć, z których wybrałem 10. W spokoju, bez poczucia przytłoczenia ich ilością i z satysfakcją, że dotarłem do miejsca, gdzie ważna jest jakość, nie ilość.
Do sczytania!
Łukasz
To jest element tekstowy. Kliknij ten element dwukrotnie, aby edytować tekst. Możesz też dowolnie zmieniać rozmiar i położenie tego elementu oraz wszelkie parametry wliczając w to tło, obramowanie i wiele innych. Elementom tekstowych możesz też ustawić animację, dzięki czemu, gdy użytkownik strony wyświetli je na ekranie, pokażą się one z wybranym efektem.